Wciąż jestem pod wrażeniem wystawy zdjęć Pawła Pierścińskiego w olsztyńskim BWA. Spędziłem tam ponad pół godziny i kupiłem album, który zaraz obejrzę. Zarówno do wystawy, jak i do albumu wrócę jeszcze, i to pewnie nie raz, bo obok BWA, w bibliotece Planeta 11 od poniedziałku będzie wisieć moja wystawa. Wiedziałem, że ślady zdjęć Pierścińskiego widać u mnie, ale jak bardzo nim się inspiruję, przekonałem się dopiero teraz. Mam już na półce jeden jego album, mniejszy, sprzed 40 lat, przywłaszczony z rodzinnego domu, gdzie już w liceum nieraz miałem z nim styczność. Dziś wiele zdjęć i cykli Pawła Pierścińskiego widziałem po raz pierwszy, a i tak wykorzystane w nich środki wyrazu są mi bliskie od dawna. Ten twórca jest dla mnie w fotografii chyba tym, czym Leonard Cohen w muzyce i w życiu.
Poza srebrowymi odbitkami krajobrazowymi – czasem niewielkimi, co wcale nie przeszkadza w odbiorze – i cyfrowymi, niestety, wydrukami zdjęć oryginalnie wywołanymi na papierze bromowym, na wystawie znalazł się fotodokument składający się z wielu zdjęć tematycznych wykonanych na ok. 50-kilometrowym odcinku jednej drogi, podzielonych na kategorie: domy, znaki drogowe, tablice, drzewa, rzeki, słupki kilometrowe itd. Wyłaniający się z nich świat cały czas mam w głowie. Świat, którego nigdy nie widziałem, a za którym tęsknię. Drogi, po których chodził Edward Stachura, jeździli pierwsi autostopowicze. Wąskie szosy w nieznane, po których z rzadka tylko przejeżdżał jakiś wartburg czy polski fiat.
Ciągnie mnie taka forma dokumentacji. Wiosna idzie, wszystko przede mną!