Gwiazdy widziane przez okno wychodzące na drogę do Świętnika, wiszące jak dekoracja nad pagórkiem i przydrożnymi drzewami: Kasjopeja, Byk, Bliźnięta… Te niewyobrażalnie dalekie punkty, najdalsza przystań, na jakiej może zatrzymać się ludzki wzrok, oswajają się, gdy tylko ubrać je w gwiazdozbiory. Z milczącej, pochylonej nad Ziemią ślepej nieskończoności stają się wówczas malowniczymi garnkami na płocie krajobrazu.
Napisałem: ślepej nieskończoności. I od razu przyszły mi na myśl rzeźby spod dłuta Józka Miki i innych ludowych twórców. Cóż w nich jest tak niesamowitego, przecież to tylko wykoślawione oblicza człowiecze, diable, anielskie. Ano, to jest niesamowite, że gdy stoimy naprzeciw nich i patrzymy prosto w ich twarze, one nie widzą nas. Choć są znacznie trwalsze niż my. Mogą przetrwać całe stulecia, podczas gdy my obrócimy się w proch. I to właśnie dlatego nas nie widzą, nie dlatego, że mają oczy z pociągniętego farbą drewna. My jesteśmy dla nich mirażem, śladem ruchu, mgnieniem. Zanim na nas spojrzą, już nas nie ma. Stoją przy drodze we wsi lub w kącie izby jako element wystroju, ale tak naprawdę stanowią bramy tej właśnie ślepej nieskończoności, o której mówię. Tak jak gwiazdy, choć te w przeciwieństwie do rzeźb są nieogarnioną tajemnicą i tworem daleko pozaludzkim. Łączy je jednak ta sama ślepa nieskończoność.
Dziś gwiazdy nad pagórkiem są naprawdę blisko. Podchodzą pod samo okno.