Wychodzę przed dom, pod wielkie, rozgwieżdżone niebo. Nie ma mowy, żebym udał się prosto do szopy po węgiel i szybko wrócił, gnany przez mróz i ciemność, w podwoje. Zawsze stoję przez pewien czas i patrzę w górę. Mała, utkwiona w punkcie czasoprzestrzeni istota. Stoję pod zodiakiem, Łabędziem, Wielką i Małą Niedźwiedzicą… Gwiazdą Polarną od tysiącleci wskazującą drogę milionom skrajnie obcych sobie nawzajem żeglarzy i wędrowców… ona zna ich wszystkich – starożytnych Egipcjan i Rzymian, błąkającego się po górach chińskiego mędrca, prujących fale wikingów, indiańskiego myśliwego, który szuka drogi przez prerię, umierających z zimna i tęsknoty rosyjskich zesłańców…
Nauczył mnie patrzeć na nie tata. Opowiedział mi o konstelacjach, planetach, pokazał przez stary geodezyjny teodolit to, czego nie widać gołym okiem. I dziś stoję mały, nieważny i nagi w nieskończenie ogromnej świątyni wszechświata. A jednak czuję, jakby gwiazdy odwzajemniały moje spojrzenie z miłością. Widziały mnie, gdy zadzierałem nos jako ciekawski pięciolatek, widziały mnie, gdy dziesięć lat później leżałem na trawie, zwierzając im się w myślach z rozczarowań i tęsknot, patrzyły na mnie w milczeniu, gdy szukałem wszędzie – i w nich – drogowskazów w czasie, kiedy porzuciłem prawie wszystko. I widzą mnie teraz. Jak matka.
Pod gwiazdami na pustkowiu, w obliczu ciągnącego się daleko po horyzont nocnego nieba człowiek zrzuca z siebie przynajmniej jedną warstwę pancerza doraźnych spraw, pragnień, celów i przyczyn. Dziś zdałem sobie sprawę, że zrzucam tych warstw coraz więcej.