Wciąż pojawiają się głosy (na szczęście głównie w komentarzach internetowych), jakoby prawdziwym, naturalnym zdjęciem było takie prosto z aparatu. Niektórzy twierdzą wręcz, że to jest prawdziwa fotografia, a wszelka dalsza ingerencja za pomocą programów do obróbki jest sztuczna. Nie wiem, skąd to się wzięło. Czasem może jest tak, że niechęć do obróbki cyfrowej i uczenia się tych wszystkich suwaków każe stworzyć jakąś ideologię wokół łatwiejszego fotografowania, pozbawionego etapu dopracowania zdjęcia w programie. Inni mogą brać za zasady „czystej sztuki” coś, co ma wymiar wyłącznie praktyczny – zdjęcia reportażowe zgrywane przez fotografów prosto z karty, a w czasach przedcyfrowych wywoływane były masowo bez żadnych subtelności. Można tak i teraz. Można tak robić tzw. fine art, również krajobraz. Tylko po co?

Przede wszystkim nie ma czegoś takiego ja nieobrobione zdjęcie – są tylko takie, które obrobił świadomie człowiek, i takie, które bezmyślnie obrobił aparat. Tak zwany „czysty obraz z matrycy” to po prostu spis danych, który jest przetwarzany cyfrowo w ciąg znaków składających się na plik RAW lub JPG. Takie przetworzenie już jest obróbką, a wygląd pliku RAW na ekranie uzależniony jest od tego, jak został zaprogramowany aparat, i od tego, jak wstępnie ustawione są suwaki. Zdjęcie może być tylko obrobione świadomie lub nie. Jeśli pochodzi prosto z aparatu, obrobiła je bezmyślna i ślepa maszyna. Zdjęcie, o które fotograf zadbał od początku do końca, czyli do postprodukcji w programach graficznych i – jeśli trzeba – druku, jest obrobione świadomie. W zgrywaniu zdjęć prosto z aparatu i pokazywaniu ich tak, jak z niego wyszły nie ma niczego naturalnego.

Również nasze oko nie widzi tak jak aparat i odwrotnie. Mitem jest to, że zgrywając zdjęcie z aparatu i nie dotykając go żadnym oprogramowaniem, mamy zdjęcie wyglądające tak, jak to, co widzieliśmy. Pomińmy nawet oczywistość, że widzimy trójwymiarowo i dynamicznie, zaś zdjęcie to dwuwymiarowy, statyczny rzut. Zróbcie prostopadle do słońca zdjęcie pejzażu z niebem. Spójrzcie na podgląd, a potem przed siebie. Czy widzicie przed sobą prześwietlone, praktycznie białe niebo lub ciemną ziemię z ledwo widocznymi szczegółami? No właśnie. A na podglądzie aparatu tak jest. Trzeba trochę obróbki, a czasem nawet sporo działań w programie graficznym, żeby na zdjęciu było widać przynajmniej w przybliżeniu to, co przed aparatem. Nawet jeśli przyciemnimy niebo, zakładając na obiektyw filtr połówkowy, najlepszy i najdroższy model niezauważalnie tylko zabarwiający niebo, zawsze jest coś do zrobienia w postprodukcji. Choć pewnie puryści nieuznający ingerencji, nie uznają również filtrów, bo przecież to też sztuczna nakładka.

Odmalowujący pejzaż malarz świadomie dobiera paletę barw, by nanieść na płótno to, co widzi nie tylko oczyma – bo nie da się widzieć tylko oczyma – ale i mózgiem, filtrując to dodatkowo przez wszystko, co odczuwał, gdy widział krajobraz, i to, co odczuwa, malując go. To właśnie nadaje często sens twórczości artystycznej. Fotograf może robić to samo, dobierając kolorystykę w programie graficznym (lub kolorowy film do aparatu na konkretną okazję), ustawiając kontrast, przyciemniając i rozjaśniając fragmenty obrazu pod powiększalnikiem lub na komputerze. Różnica jest taka, że nikt nie marudzi malarzowi, że np. kupił farby w sklepie, a nie sam je  utarł.

Dla mnie w fotografii najważniejszy jest efekt. Bez względu na to, ile w konkretne zdjęcie autor włożył pracy przed i po naciśnięciu spustu, ważne jest to, czy zdjęcie do mnie trafia czy nie. Zdarza mi się osiągać zadowalający efekt po krótkiej, podstawowej obróbce (fotografuję w formacie RAW, więc brak obróbki w ogóle nie jest możliwy, tak jak niemożliwe jest wyjęcie zdjęcia prosto z klasycznego aparatu na kliszę). Wolę jednak świadomie dobierać narzędzia do wizji, jaką mam, i sam mieć wpływ na to, co tworzę, od samego początku do samego końca. Nie widzę żadnej cnoty w zostawianiu roboty ślepemu automatowi, choć też nie pogardzam tym jako pójściem na łatwiznę, tylko dlatego, że sam potrafię kilka godzin siedzieć nad zdjęciem. Dobre zdjęcie doceniam zawsze, bez względu na proces twórczy, technikę i gatunek.

Spotkałem się też niejeden raz ze stwierdzeniem, że ze słabego zdjęcia można zawsze zrobić cuda w Photoshopie. Zgadzam się. W Photoshopie można zrobić cuda i bez zdjęcia, wystarczy być świetnym grafikiem. Granica między fotografią cyfrową a grafiką komputerową jest nieostra, a kwestia, czy zdjęcie wygląda realistycznie czy sztucznie, subiektywna. Czy to jednak powód, by pozbawiać fotografii tego, co praktycznie od zawsze było bardzo ważnym elementem procesu twórczego, czyli postprodukcji?

Fotografia ma już ponad 180 lat. Można powiedzieć, że wciąż jest młoda. Może dlatego tyle wokół głosów, które apodyktycznie próbują narzucić jej, jaka ma być, jak wyglądać i jak powstawać, by można ją było uznać za prawdziwą. Widząc jednak wokół mnóstwo rewelacyjnych zdjęć, zarówno reporterskich, powstających w kilka minut między wizją a pojawieniem się wersji do druku, jak i artystycznych, które planowane są nieraz z wielomiesięcznym wyprzedzeniem i podlegają długiej, wielokrotnej postprodukcji. Są wśród nich zdjęcia cyfrowe, klasyczne i hybrydowe – utrwalane na kliszy, a opracowywane po zeskanowaniu. Może dajmy już spokój tej „prawdziwej fotografii” i po prostu się nią cieszmy – każdy na swój sposób.