Chociaż górzysty region Trás-os-Montes (Za Górami) znajduje się w Portugalii, zaproponuję ścieżkę dźwiękową ze, zdawałoby się, zupełnie innych klimatów. Zdawałoby się, bo piękno tych gór, bezludne szosy i piaszczyste drogi, przestrzeń i coś w powietrzu oraz trawach sprawiło, że niedługo po przyjeździe włączyliśmy w samochodzie Stare Dobre Małżeństwo i płytę “Bieszczadzkie anioły”. I po raz pierwszy od piętnastu lat miałem gęsią skórkę, gdy rozbrzmiewał tytułowy utwór.

Skojarzenia z Bieszczadami i Beskidem Niskim to jednak nie tylko klimat. Podobnie jak na polskim Dzikim Zachodzie (czy raczej Wschodzie), na tutejszych pustkowiach schronienie (niekoniecznie jednak przymusowe) znajdowali uchodźcy polityczni i inni ludzie odrzuceni przez społeczeństwo. Dawni mieszkańcy naszych gór zostali w czasach komunizmu brutalnie wygnani, pozostały po nich ruiny domów, cerkwi i kaplic, których widok potrafi wprawić w melancholię, sprowadza dziwną tęsknotę, żal i nostalgię. W Trás-os-Montes podobne uczucia budzi widok wyludnionych wsi, gdzie mieszkają już tylko staruszkowie. Co prawda ludności spokojnej Portugalii nie grożą żadne drastyczne akcje przesiedleńcze, lecz zwykły odpływ mieszkańców tych terenów do miast, gdzie życie jest łatwiejsze i bardziej dochodowe. Mimo to jednak serce ogarnia smutek milczących kamieni, zarośniętych, prowadzących donikąd schodów, zawalonych ganków i zabitych deskami okien. Staruszkowie radzą sobie sami, wspólnie uprawiając pola, tworząc coraz mniejsze, ale bardzo ze sobą zżyte, nieufne wobec obcych społeczności. Tylko przy granicy parku krajobrazowego jest kilkoro gospodarzy, którzy wynajmują turystom pokoje lub całe domostwa i dzięki ich życzliwości można się dowiedzieć więcej o losach tej lub innej wioski, gdzie w miejsce ludzi mości się pełna zadumy cisza.

Po objazdowo-pieszych wycieczkach zajeżdżaliśmy do naszej kamiennej wioseczki i kamiennego domu prowadzonego przez bardzo miłych ludzi. Dobrze, że K. umie dogadać się po portugalsku, inaczej wiele ciekawych opowieści ominęłoby nas.

Na portugalskim odludziu brakowało mi tylko jednego – schroniska pełnego rozśpiewanych i zasłuchanych ludzi. Gitar i tej atmosfery międzyludzkiej, której jednak nie ma chyba nigdzie indziej, tylko w polskich górach. To oczywiście tylko wzmagało nostalgię i wyostrzało surowo-łagodne, przyjazno-obce piękno Trás-os-Montes.

Tyle tekstu. Oto ścieżka dźwiękowa:

I galeria zdjęć z Trás-os-Montes: